Archiwum kwiecień 2004


kwi 18 2004 Niebieski parasol
Komentarze: 0

* * *

Jeśli szukasz już od dłuższego czasu, szukasz rozpaczliwe i nie możesz znaleźć, po prostu przerwij poszukiwania. Usiądź i zamknij oczy. Być może, kiedy je otworzysz zobaczysz, że ten, kto jest tak blisko ciebie jest właśnie tym kimś, kogo szukałeś tak długo.

* * *

Szukałem jej wzrokiem i znalazłem. Siedziała tuż przy oknie z głową opartą na ręku. Dlaczego nie wysiada? -pomyślałem. Widocznie ona też o tym pomyślała, bo spojrzała za okno, szybko wstała i zaczęła się przepychać do wyjścia. Delikatnie, ale efektywnie. Była już w drzwiach autobusu, gdy wpadła na mnie. Torebka, parasol i teczka, które trzymała w rękach upadły na ziemię. Wypracowania zasłały chodnik. Spojrzała na mnie. Była tak zła, że w jej czarnych oczach aż coś iskrzyło.

–Przepraszam bardzo, ale najpierw się wychodzi! -powiedziała szybko.

–Przepraszam. -powiedziałem i zacząłem zbierać jedną ręką kartki papieru. Drugą sięgnąłem powoli po leżący na chodniku parasol. Autobus odjechał.

–Poradzę sobie. -powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę, abym oddał jej zebrane prace. Popatrzyłem na tekst, spojrzałem na nią i przeczytałem:

–“…był w nią ślepo zapatrzony…”. Czy to czasem nie…

–Błąd stylistyczny. -odparła szybko.

–Nie. Raczej oksymoron. -stwierdziłem patrząc na nią.

–Szczerze wątpię w to, żeby zostało to użyte świadomie. -tylko pozornie powiedziała to bardzo pewnie. Wychwyciłem w jej głosie to ledwo słyszalne wahanie.

–Niekoniecznie. Nie wszystko jest dziełem przypadku. -powiedziałem wolno.

–Przepraszam, ale śpieszę się. -powiedziała i odebrała ode mnie kartki.

Odwróciła się i zaczęła odchodzić. Patrzyłem za nią i myślałem, że jeżeli się odwróci... jeżeli się odwróci to wszystko będzie moje. Będę miał chociaż cień nadziei na to, że… będę miał choć cień szansy na tą piękną kobietę, która nie widzi mnie, choć tak uporczywie staram się zostać zauważonym. Wiedziałem doskonale, że za chwilę zniknie za rogiem. Błagałem ją w myślach, aby odwróciła się i choć przez chwilę spojrzała na mnie, nawet jeżeli miałoby to być to szklane, niewidzące spojrzenie, które już kilkakrotnie udało mi się uchwycić. Przystanęła. Nerwowym ruchem poprawiła włosy i powoli odwróciła się. Spojrzała na mnie, a ja mocniej ścisnąłem rączkę parasola trzymanego za plecami.

–Nie, nie miałaś parasola... -szepnąłem do niej. Wydawało mi się, że jakby w odpowiedzi na moje słowa wzruszyła lekko ramionami, po czym odwróciła się i zaczęła iść przed siebie. Coraz szybciej i szybciej. Czułem, że ma wielką ochotę biec, ale wiedziała, że na nią patrzę, więc tego nie robiła. Zniknęła za rogiem i byłem prawie pewny tego, że zwolniła, jeśli nawet nie zatrzymała się całkowicie. Byłem tego pewny, bo znałem ją bardzo dobrze. Zapytasz skąd? Nie wiem skąd, ale wiem odkąd. Od bardzo, bardzo dawna.

* * *

 

* * *

Zatrzymałam się za rogiem i odetchnęłam głęboko. Miałam wielką ochotę wychylić się zza rogu i spojrzeć jeszcze raz na niego, ale opamiętałam się. To przecież byłoby bardzo głupie i dziecinne. Ruszyłam więc w stronę domu.

Dopiero gdy wieszałam kurtkę w przedpokoju zrozumiałam, że nie mam parasola. Pomyślałam, że pewnie zostawiłam go w pracy, co już nie raz mi się zdarzało. Ale miałam dziwne przeczucie, że raczej leży on na chodniku przy przystanku. Jeżeli tam go upuściłam, to on pewnie go podniósł i prawdopodobnie mi go odda.

Weszłam do pokoju, położyłam na stole teczkę i naręcze wypracowań. Spojrzałam na to,

które było na samym wierzchu. “...Izabelę po raz pierwszy ujrzał w teatrze i zakochał się w niej bez pamięci. Było to typowo romantyczne uczucie - nieszczęśliwa, nieodwzajemniona miłość, która działała na niego destrukcyjnie. Wokulski uważał, że jest ona jego bliźniaczą duszą, a życie z nią byłoby rajem na ziemi. Owe uczucie stawało się najważniejszym aspektem jego życia. Idealizował on swą ukochaną pod każdym względem - była dla niego niemal boginią. Jednym słowem był w nią ślepo zapatrzony...” - przeczytałam. Może jednak to nie jest błąd, może to rzeczywiście zostało użyte celowo? Może dla podkreślenia beznadziejność takiego wyidealizowanego uczucia? Czy Pigmalion był szczęśliwy, kiedy wyrzeźbiony przez niego posąg kobiety ożył? Na pewno tak. A co czuł posąg kobiety? Czy wystarczyło jej to, że kochał ją Pigmalion? Bo przecież ona kochać go nie mogła, bo serce w niej nie ożyło - nadal było z marmuru, który owszem jest kamieniem drogim i szlachetnym, ale... jednak kamieniem.

Parasol znalazłam nazajutrz. Leżał na wycieraczce, a koło niego leżała przegrywana płyta kompaktowa. Miałam ochotę wrócić do domu i posłuchać jej, ale poczucie obowiązku było silniejsze. Mogłabym się wtedy spóźnić, a ja się nigdy nie spóźniam. Zamknęłam więc za sobą drzwi, płytę schowałam do torebki, a parasol wzięłam do ręki.

Sprawa była jednak trudniejsza, niż mi się wydawało. Bardzo intrygowało mnie, co też na tej płycie jest nagrane. Dlatego też gdy miałam “okienko” zeszłam na parter i delikatnie uchyliłam drzwi do sali audiowizualnej. Nikogo nie było. Weszłam, zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do odtwarzacza. Włożyłam płytę i nacisnęłam klawisz. Cisza, która zapanowała wydawała mi się aż brzęcząca. Wreszcie jednak usłyszałam ciche dźwięki. Czysty kobiecy głos, który należał prawdopodobnie do Anity Lipnickiej, zaczął śpiewać:

“Jeśli kochasz ją

jeśli pragniesz jej

musisz mądrym być

musisz starać się

Wystarczy Twój niewinny błąd

byś szukał jej daleko stąd

Jeśli dobry wiatr

w Twoje skrzydła dmie

niechaj czujność Twa

nie opuszcza Cię

Wystarczy jeden zgubny ruch

a zaczniesz spadać głową w dół

Pamiętaj: wszystko to tylko porcelana

Wszystko to tylko porcelana…”

Podeszłam do okna i wyglądnęłam na ulicę. Nie widziałam jednak tego, na co patrzyłam. W głowie miałam tylko jedno słowo: porcelana.

–Masz rację… -powiedziałam w pustkę. -…nie jestem z marmuru. Jestem z porcelany... Laleczka z saskiej porcelany...

I nagle przypomniała mi się piękna, porcelanowa filiżanka mojej babci, którą miała przez blisko pięćdziesiąt lat. Filiżanka niejednokrotnie lądowała na puszystym dywanie w towarzystwie licznych, urwanych krzyków lub grobowego milczenia. Niejednokrotnie łapały ją czyjeś zwinne ręce, kiedy spadała ze stołu strącona z niego nieuważnym łokciem. Szczęście nie mogło jednak trwać wiecznie - roztrzaskała się o płytki w przedpokoju spadając z tacy, którą niestety, niosły moje własne ręce. Do dziś to pamiętam. Patrzyłam na podłogę i nie wierzyłam w to, co widziałam. Jeszcze przed chwilą przecież stała na tacy, a teraz już jej nie było. To był jej definitywny koniec, gdyż porcelany rozbitej w drobny mak nie uda się już nigdy skleić.

Zamknęłam oczy. Czułam łaskotanie, gdy po moim policzku toczyła się łza. Pomyślałam jednak, że nie mogę płakać. Nie tutaj i nie teraz. Ktoś mógłby przecież wejść w każdej chwili. I wtedy zobaczyłby to, czego wstydziłam się nawet przed samą sobą - moją jedną porcelanową łzę.

* * *

Widziałem ją we wstecznym lusterku jak stała na przystanku i patrzyła nieruchomym wzrokiem w stronę, z której miał przyjechać jej autobus. Spojrzała szybko na zegarek i włożyła ręce do kieszeni kurtki. Było późno, marzły jej dłonie a autobus nie nadjeżdżał.

–A, co tam... -mruknąłem zawracając na najbliższej przełączce. Podjechałem bardzo blisko niej, ale zwróciła na mnie uwagę dopiero wtedy, gdy przechylając się w lewo pociągnąłem za klamkę i drzwi samochodu otworzyły się. Spojrzała prosto na mnie, a ja powiedziałem:

–Zapraszam.

Chwilę się wahała. Spojrzała czy autobus nie nadjeżdża, potem na zegarek. Wreszcie przeszła tych kilka kroków, które dla niej prawdopodobnie były zwykłej wielkości, a dla mnie były niezmiernie ważne. Wsunęła się z gracją do samochodu i spojrzała na mnie uśmiechając się. Jej dłoń zamarła na krótką chwilę w nienaturalnym bezruchu, gdyż rozważała to, ile siły potrzeba by zamknąć te drzwi tak, żeby na pewno były zamknięte, a nie na robić przy tym niepotrzebnego hałasu. Odwróciła się odrobinę sięgając po pas. Zapięła go z cichym kliknięciem i znów spojrzała na mnie. Ruszyłem i pomyślałem, że to nie był najlepszy pomysł, gdyż teraz będę patrzył na nią, a nie na drogę. Dekoncentrowała mnie popisowo, i co śmieszniejsze całkowicie nieświadomie.

–Dokąd jedziemy? -zapytałem.

–Nie wiem. -powiedziała ze śmiechem. -To ja powinnam zapytać.

–To ja zapytam inaczej: gdzie ma pani być o godzinie ósmej?

–O ósmej dziesięć. Na ulicy Modrzejewskiej, w Liceum Chrobrego. Na drugim piętrze.

–Myślę, że to drugie piętro nie będzie niestety dla mnie osiągalne, ale mogę panią wysadzić pod samą bramą szkoły.

–Dlaczego? -zapytała śmiesznie poruszając prawą ręką. -Dlaczego pan to robi?

–Dlaczego panią podwożę? Och... nikt przecież nie lubi czekać na autobus, w dodatku kiedy jest tak zimno.

–Ja ogólnie nie lubię czekać. Na cokolwiek. -zatrzymaliśmy się, bo było czerwone światło.

–A na kogokolwiek? -zapytałem nie spuszczając z niej wzroku. -Pewnie się jeszcze nie zdarzyło?

–Zdarzyło się... nie raz. -powiedziała wolno.

–A tak w ogóle, to jestem Marek. -powiedziałem podając jej rękę.

–Aleksandra. -powiedziała.

–Ola? -przygryzła wargę i powiedziała:

–Nie, Aleksandra.

–Rozumiem. -powiedziałem ruszając. I już wtedy wiedziałem, że dla mnie ona nie będzie Aleksandrą. Nigdy nawet o niej tak nie będę w stanie myśleć. Będę robił wszystko, żeby była dla mnie Olą. Żebym mógł tak do niej mówić jeśli nie codziennie, to przynajmniej wtedy, gdy przypadkiem spotkamy się po “tylu latach” na ulicy. Jeśli nie uda mi się sprawić tego, żeby była moją codziennością, to na pewno uczynię wszystko, aby chociaż została pięknym wspomnieniem. Bo marzeniem jest już od bardzo, bardzo dawna. Ola...

 

* * *

 

quille : :